2
Przeprowadzka na południe
Napisane przez
Kuba Standera
,
08 październik 2012
·
4627 Wyświetleń
ocean spinning sea bass irlandia
Są w życiu dość stresujące sytuacje - przyjazd teściowej, oglądanie wiadomości w TV czy problem ze znalezieniem okularów przeciwsłonecznych i kremu z filtrem, by móc dłużej niż 3 minuty oglądać nowy jerkbait. Ja jako że lubię jerka, to opalenizną dorównuję koledze, co z flatsów na Belize wrócił .
Ale, jest też i inna sytuacja - przeprowadzka. Idealna okazja, by żona mogła wreszcie sprawdzić że Twoje woblery zajmują jedynie 3 kartony po bananach, czujnie zapytać się czemu zapakowana na wcisk Bazooka jedzie z chaty do chaty jedynie 3 razy. Pół biedy, jak masz kajak, i wrzucisz do środka kilka muchówek, by uniknąć kolejnych ostrych spojrzeń i przeliczania "cholernego chrustu" na nowe buty, podkłady i inne takie szminki. Na nic tłumaczenie, że człowiek musi łowić, a ja się pogodziłem już z tym że ma buty i nie musi ich mieć par więcej niż dwie .
W każdym razie, tydzień stresu, wybierania nowej chaty, pakowania, jeżdżenia, rozpakowywania i wreszcie - jest, chwila wolnego dla siebie. nikt nad głowa nie rzęzi, jęczy, krzyczy i pogania.
Szczęście w całym tym zamieszaniu, ze przeprowadzka na południe, tego jakże pięknego i zróżnicowanego kraju. W sensie dotychczasowy krajobraz brunatnych torfowisk, zielonych łąk i szarych gór, zastąpią nowe zielne łąki i szare góry, a zamiast torfowisk zagoszczą na stałe "bezkresne przestrzenie" wybrzeża i oceanu. Tak, wreszcie po latach spędzonych w cholernych midlands, gdzie na każdej wodzie pływają szczupaki i okonie, wytrzymać się tego nie da, przeniosłem się nad ocean, w dodatku na południowe wybrzeże. Zegnajcie szczupaki, witajcie morskie stwory. O ile wcześniej dość często jeździłem na pollocki, o tyle na jakiekolwiek sensowne miejsce gdzie można spotkać się z bassem miałem ok 4h jazdy po kozich dróżkach.
Teraz będzie inaczej, tak sobie powtarzałem całą drogę, wszak przeniosłem się na Copper Coast, miejsce którego herbową rybą jest własnie bass, czy labrax, jak kto woli. Sól i jod w powietrzu, 24/7.
Pierwszy wypadzik na obczajenie miejsc miał miejsce jeszcze w trakcie przeprowadzki, zagajenie miejscowego aborygena schodzącego z wody daje sporo informacji. Najpopularniejsze, najmocniej oblegane ale i zarazem dające ponoć największą szansę na kontakt z rybą jest ujście rzeki w mieście. Ryby podchodzą pod sam brzeg, kręcą się czasem w wodorostach przy plaży, miejscowy radzi być cicho, bo potrafią być kilka metrów od łowiącego. W miejscu tym tworzy się wąski przesmyk, którym woda zasuwa niczym na Dunajcu, zalewając i opróżniając zatoczkę leżącą powyżej miasta. Wg lokalersa łowią tu wszyscy miejscowi ale tez i przyjezdne gwiazdy z UK, tam radził skierować pierwsze kroki. Jako że był mega miły, ku mojemu zdziwieniu wyciągnął zza pazuchy pudełko z woblerami i pokazał przynęty. Wszystko smukłe, bezsterowe lub z mini sterem. Gum nie stwierdzono, chociaż ponoć "znany łowca bassów z uk był wczoraj i nieźle połowił na jakieś gumy". Jakby się nie popatrzeć - człowiek megamiły, bez oporów przekazał sporo informacji, bardzo to cieszy, że są jeszcze na wyspie miejsca, gdzie ciężki wschodni akcent nie wywołuje epoki lodowcowej w kontaktach z wędkarzem spotkanym nad wodą.
Pierwszego wolnego dnia ruszam na wskazane miejsce, pełen odpływ, księżyc dopiero co po pełni, więc odsłonięte mnóstwo dna, ale tez i wdzierająca się woda aż szumi na kamieniach, różnica poziomów to ponad 3 metry!
Dzisiaj o dziwo miejsce prawie puste, nie licząc innego Polaka łowiącego z synem na grunt. Szparko zbliżam się do wody, brnąc przez doły wymyte przez mocny nurt pływów a końcu kamienna rafka i można łowić. Zalt sparowany z 15lb Tuffline'm, do tego kijek Shimano Sea bass za całe 150pln - zestaw w sam raz na ciapanie się w soli. Na pierwszy ogień idą jak zwykle sandeele Gulpa - jak dla mnie przynęta nr 1 na ocean. Technika łowienie podpatrzona u TPE - jednym słowem pełen nadziei naparzam wodę. Pierwsze pół godziny nie przynosi jakichkolwiek wyników, powoli brodzę wzdłuż brzegu łojąc sandeelem. Nurt do tej pory ledwo zauważalny z chwili na chwilę staje się coraz mocniejszy, brzeg jakby tez się obniżał, bo brodzę coraz głębiej - choć to sztuczne wrażenie, to woda zalewa plażę i skałki na niej. Po chwili widzę pierwszy ślad na wodzie, mimo dość mocno zmarszczonej powierzchni widać sunąca tuż pod nią rybę. Spore wiry za nią i killwater jak za mini ubotem sugerują, ze nie ma 40cm, jednak - jestem bardzo sceptyczny, widziałem już wcześniej mullety wpływające na płycizny i wiem ze można się ostro napalić i rzucać do ryb które żrą samo zielsko i ślimaki. Przepływa całkiem niedaleko, widać srebrzyste błyski w wodzie. Chwile później kolejna, za nią kolejna. Podrzucam gumisa pod nos prawie, ale zero reakcji, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to przecież musza być mullety. Chociaż... Paddy mówił, ze podchodzą pod sam brzeg. Cholera je wie, rzucam dalej. Po niedługim czasie pojawia się kilka sztuk, które wchodząc w piaszczystą zatoczkę ewidentnie postanowiły przy kamieniach poszukać przekąski, widzę jak się kręcą w okół mnie - wszystko w odległości ok 10 metrów. Błyskają się srebrem w wodzie, ryby nie są duże, ok 40cm, ale, jak pięknie gonią drobnicę! Gonią drobnicę!!! zaraz zaraz, żaden mullet takiej sztuczki nie robi. Widok przypomina ataki okoni, ryby wpływają na płytką wodę, a jakieś małe kurduple uciekają przed nimi falą. Co chwilę chlupnięcia o powierzchnię, zawirowania i uciekające w panice rybki. Krew zaczyna się mi gotować, żyłka plątać, rzuty wychodzą byle jakie - emocje przypominają te, gdy w wodzie przed nami zbiera duży pstrąg, mamy tylko jedną - dwie szansy nim go spłoszymy, każdy ruch musi być przemyślany... niestety, na nic moje czarowanie, w końcu przynęta upada czy za głośno, czy za blisko ryby - widzę tylko odchodzącą smugę na powierzchni. Ale - nie ma wielkiego zalu, zaraz pojawiają się od strony oceanu kolejne ryby. Nerwowo zmieniam sandeela na Tapsa, zero reakcji, Tapsa na Stinga - zero reakcji, po za wytachaniem kupy zielska. w ramach rozpaczy wygrzebuję w pudle jakiegoś Walk the dog'a kupionego z 7 lat temu w basspro.
Rzucam go w stronę stojących na bojkach łodzi, ściągam nierównymi szarpnięciami, ładnie chlupie po wierzchu. Po kilku rzutach widzę, jak jedna z falek zakręca w jego stronę, podpływa, kolejne chlupnięcie przynętą i.... I chciałbym móc napisać - w wielkim gejzerze wody błysnęło się srebrne cielsko.... niestety, kolejne chlupnięcie i falka oddala się od przynęty, tak gdzieś 3 razy szybciej niż podpływała... Nie wiem kto te przynęty wymyślił, ale chyba dzisiaj nie jest dzień na nie...
Nie ma co dalej pisać - nic tego dnia nie ugrałem, pooglądałem kilka ładnych ryb. Na koniec, gdy słońce choć na chwilę przebiło się przez chmury, pięknie barwiąc góry na horyzoncie, na środku ujścia spławia się ryba. Ciężko to spławieniem nazwać, 3 razy pod rząd wyskakuje z wody niczym delfin. Ryb jest ładny z daleka wygląda na łososia czy troć, z odległości kilkudziesięciu metrów widać ja niewyraźnie na tle płonącego nieba. Hałasu robi sporo - niczym foka, ale jest to niestety ostatni przebłysk słońca, chowa się za górami, ja zwijam kij.
Mimo braku sukcesu i złowienia ryby, zapamiętam ten dzień na długo. Ilość emocji, obserwowanie ładnych ryb pływających w bliskiej odległości zupełnie nowe miejsce i nowe łowienie - wszystko to będzie zimą źródłem podtrzymujących na duchu wspomnień wczesnej jesieni.
Ale, jest też i inna sytuacja - przeprowadzka. Idealna okazja, by żona mogła wreszcie sprawdzić że Twoje woblery zajmują jedynie 3 kartony po bananach, czujnie zapytać się czemu zapakowana na wcisk Bazooka jedzie z chaty do chaty jedynie 3 razy. Pół biedy, jak masz kajak, i wrzucisz do środka kilka muchówek, by uniknąć kolejnych ostrych spojrzeń i przeliczania "cholernego chrustu" na nowe buty, podkłady i inne takie szminki. Na nic tłumaczenie, że człowiek musi łowić, a ja się pogodziłem już z tym że ma buty i nie musi ich mieć par więcej niż dwie .
W każdym razie, tydzień stresu, wybierania nowej chaty, pakowania, jeżdżenia, rozpakowywania i wreszcie - jest, chwila wolnego dla siebie. nikt nad głowa nie rzęzi, jęczy, krzyczy i pogania.
Szczęście w całym tym zamieszaniu, ze przeprowadzka na południe, tego jakże pięknego i zróżnicowanego kraju. W sensie dotychczasowy krajobraz brunatnych torfowisk, zielonych łąk i szarych gór, zastąpią nowe zielne łąki i szare góry, a zamiast torfowisk zagoszczą na stałe "bezkresne przestrzenie" wybrzeża i oceanu. Tak, wreszcie po latach spędzonych w cholernych midlands, gdzie na każdej wodzie pływają szczupaki i okonie, wytrzymać się tego nie da, przeniosłem się nad ocean, w dodatku na południowe wybrzeże. Zegnajcie szczupaki, witajcie morskie stwory. O ile wcześniej dość często jeździłem na pollocki, o tyle na jakiekolwiek sensowne miejsce gdzie można spotkać się z bassem miałem ok 4h jazdy po kozich dróżkach.
Teraz będzie inaczej, tak sobie powtarzałem całą drogę, wszak przeniosłem się na Copper Coast, miejsce którego herbową rybą jest własnie bass, czy labrax, jak kto woli. Sól i jod w powietrzu, 24/7.
Pierwszy wypadzik na obczajenie miejsc miał miejsce jeszcze w trakcie przeprowadzki, zagajenie miejscowego aborygena schodzącego z wody daje sporo informacji. Najpopularniejsze, najmocniej oblegane ale i zarazem dające ponoć największą szansę na kontakt z rybą jest ujście rzeki w mieście. Ryby podchodzą pod sam brzeg, kręcą się czasem w wodorostach przy plaży, miejscowy radzi być cicho, bo potrafią być kilka metrów od łowiącego. W miejscu tym tworzy się wąski przesmyk, którym woda zasuwa niczym na Dunajcu, zalewając i opróżniając zatoczkę leżącą powyżej miasta. Wg lokalersa łowią tu wszyscy miejscowi ale tez i przyjezdne gwiazdy z UK, tam radził skierować pierwsze kroki. Jako że był mega miły, ku mojemu zdziwieniu wyciągnął zza pazuchy pudełko z woblerami i pokazał przynęty. Wszystko smukłe, bezsterowe lub z mini sterem. Gum nie stwierdzono, chociaż ponoć "znany łowca bassów z uk był wczoraj i nieźle połowił na jakieś gumy". Jakby się nie popatrzeć - człowiek megamiły, bez oporów przekazał sporo informacji, bardzo to cieszy, że są jeszcze na wyspie miejsca, gdzie ciężki wschodni akcent nie wywołuje epoki lodowcowej w kontaktach z wędkarzem spotkanym nad wodą.
Pierwszego wolnego dnia ruszam na wskazane miejsce, pełen odpływ, księżyc dopiero co po pełni, więc odsłonięte mnóstwo dna, ale tez i wdzierająca się woda aż szumi na kamieniach, różnica poziomów to ponad 3 metry!
Dzisiaj o dziwo miejsce prawie puste, nie licząc innego Polaka łowiącego z synem na grunt. Szparko zbliżam się do wody, brnąc przez doły wymyte przez mocny nurt pływów a końcu kamienna rafka i można łowić. Zalt sparowany z 15lb Tuffline'm, do tego kijek Shimano Sea bass za całe 150pln - zestaw w sam raz na ciapanie się w soli. Na pierwszy ogień idą jak zwykle sandeele Gulpa - jak dla mnie przynęta nr 1 na ocean. Technika łowienie podpatrzona u TPE - jednym słowem pełen nadziei naparzam wodę. Pierwsze pół godziny nie przynosi jakichkolwiek wyników, powoli brodzę wzdłuż brzegu łojąc sandeelem. Nurt do tej pory ledwo zauważalny z chwili na chwilę staje się coraz mocniejszy, brzeg jakby tez się obniżał, bo brodzę coraz głębiej - choć to sztuczne wrażenie, to woda zalewa plażę i skałki na niej. Po chwili widzę pierwszy ślad na wodzie, mimo dość mocno zmarszczonej powierzchni widać sunąca tuż pod nią rybę. Spore wiry za nią i killwater jak za mini ubotem sugerują, ze nie ma 40cm, jednak - jestem bardzo sceptyczny, widziałem już wcześniej mullety wpływające na płycizny i wiem ze można się ostro napalić i rzucać do ryb które żrą samo zielsko i ślimaki. Przepływa całkiem niedaleko, widać srebrzyste błyski w wodzie. Chwile później kolejna, za nią kolejna. Podrzucam gumisa pod nos prawie, ale zero reakcji, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to przecież musza być mullety. Chociaż... Paddy mówił, ze podchodzą pod sam brzeg. Cholera je wie, rzucam dalej. Po niedługim czasie pojawia się kilka sztuk, które wchodząc w piaszczystą zatoczkę ewidentnie postanowiły przy kamieniach poszukać przekąski, widzę jak się kręcą w okół mnie - wszystko w odległości ok 10 metrów. Błyskają się srebrem w wodzie, ryby nie są duże, ok 40cm, ale, jak pięknie gonią drobnicę! Gonią drobnicę!!! zaraz zaraz, żaden mullet takiej sztuczki nie robi. Widok przypomina ataki okoni, ryby wpływają na płytką wodę, a jakieś małe kurduple uciekają przed nimi falą. Co chwilę chlupnięcia o powierzchnię, zawirowania i uciekające w panice rybki. Krew zaczyna się mi gotować, żyłka plątać, rzuty wychodzą byle jakie - emocje przypominają te, gdy w wodzie przed nami zbiera duży pstrąg, mamy tylko jedną - dwie szansy nim go spłoszymy, każdy ruch musi być przemyślany... niestety, na nic moje czarowanie, w końcu przynęta upada czy za głośno, czy za blisko ryby - widzę tylko odchodzącą smugę na powierzchni. Ale - nie ma wielkiego zalu, zaraz pojawiają się od strony oceanu kolejne ryby. Nerwowo zmieniam sandeela na Tapsa, zero reakcji, Tapsa na Stinga - zero reakcji, po za wytachaniem kupy zielska. w ramach rozpaczy wygrzebuję w pudle jakiegoś Walk the dog'a kupionego z 7 lat temu w basspro.
Rzucam go w stronę stojących na bojkach łodzi, ściągam nierównymi szarpnięciami, ładnie chlupie po wierzchu. Po kilku rzutach widzę, jak jedna z falek zakręca w jego stronę, podpływa, kolejne chlupnięcie przynętą i.... I chciałbym móc napisać - w wielkim gejzerze wody błysnęło się srebrne cielsko.... niestety, kolejne chlupnięcie i falka oddala się od przynęty, tak gdzieś 3 razy szybciej niż podpływała... Nie wiem kto te przynęty wymyślił, ale chyba dzisiaj nie jest dzień na nie...
Nie ma co dalej pisać - nic tego dnia nie ugrałem, pooglądałem kilka ładnych ryb. Na koniec, gdy słońce choć na chwilę przebiło się przez chmury, pięknie barwiąc góry na horyzoncie, na środku ujścia spławia się ryba. Ciężko to spławieniem nazwać, 3 razy pod rząd wyskakuje z wody niczym delfin. Ryb jest ładny z daleka wygląda na łososia czy troć, z odległości kilkudziesięciu metrów widać ja niewyraźnie na tle płonącego nieba. Hałasu robi sporo - niczym foka, ale jest to niestety ostatni przebłysk słońca, chowa się za górami, ja zwijam kij.
Mimo braku sukcesu i złowienia ryby, zapamiętam ten dzień na długo. Ilość emocji, obserwowanie ładnych ryb pływających w bliskiej odległości zupełnie nowe miejsce i nowe łowienie - wszystko to będzie zimą źródłem podtrzymujących na duchu wspomnień wczesnej jesieni.
- mifek, Friko, tpe i 10 innych osób lubią to
No i przede wszystkim wzbogacić arsenał. Na początek wybierz coś z tego:
http://www.ebay.com/...sid=p4340.l2562
Tanio i solidnie. Sprawdzone - SeaShot, Aegis, Sasuke, Aqula.
Poza tym różne gumisie...
Może boją się plecionki? Zacznij stosować przypon z fluorocarbonu.
Oj dużo pracy przed Tobą :-)